Tuż przed wyjściem na patrol oficer oglądał „Helikopter w ogniu”. Tam jest scena, w której trafiony amerykański żołnierz spada na ziemię i widzi, że eksplozja urwała mu ciało od pasa w dół. – Po „moim” wybuchu wszystko trwało ułamki sekund. Eksplozja miny wyrzuciła mnie w powietrze. Może trudno w to uwierzyć, ale lecąc, przypomniałem sobie scenę z filmu. Kątem oka spojrzałem, czy jestem cały, czy może – jak temu Amerykaninowi - został mi tylko korpus? – wspomina oficer. Był drugim – po saperze z Brzegu, wtedy poruczniku Leszku Stępniu – Polakiem, który na misji w Afganistanie odniósł ciężkie rany.
Do Afganistanu 34-letni kapitan poleciał na początku czerwca 2002 r. Był dowódcą sześcioosobowej sekcji, od dziesięciu lat służył w GROM-ie. Wcześniej zaliczył misje na Bałkanach. W 1997 r. brał udział m.in. zatrzymaniu, poszukiwanego za zbrodnie wojenne, Slavko Dokmanovicia - „Rzeźnika z Vukovaru”.
Po kilkunastu dniach pobytu w bazie Bagram, 25 czerwca nad ranem, patrol złożony z dwóch sekcji wyruszył na rekonesans. Komandosi mieli rozpoznać niewielką - jak na Afganistan - bo liczącą trzy tysiące metrów górę, oznaczoną na mapach jako K-6. Z jej szczytu można było kontrolować dolinę Panszir.
- W Afganistanie życie tętni w dolinach. Więc na takich szczytach talibowie montowali wyrzutnie rakietowe. Cała taka konstrukcja to zwykła rura i akumulator. Strzelało to z celnością do kilometra. Ale paraliżowało życie w dolinie. Chłopcy od nas już wcześniej znajdywali taki sprzęt – wspomina.
Noga jak galareta
Ponieważ góra była mocno ufortyfikowana, w czasie pierwszych walk w Afganistanie Amerykanie ostro ją bombardowali. Potem sklasyfikowano miejsce jako rozpoznane i nie zagrożone minami. Wszystkie powinny bowiem eksplodować w czasie bombardowań. Do tego teren był skalisty, trudny do zaminowania.
Jak się później okazało, niewielka mina przeciwpiechotna leżała między kamieniami.
Rekonesans przewidziano na jeden dzień. Żar lał się z nieba, termometr wskazywał pięćdziesiąt stopni Celsjusza. Operatorzy szli szykiem ubezpieczonym. Po drodze znaleźli sporo śladów niedawnego pobytu ludzi.
- Na szczyt dotarliśmy w południe. Stąpaliśmy po niewielkich skałach. W ugrupowaniu byłem szósty. Na ten głaz stanęło pięciu kolegów. Ale patrole to taka rosyjska ruletka... Głaz się osunął uruchamiając zapalnik miny. Wyleciałem w powietrze, przekoziołkowałem. Gdyby odrzuciło mnie w bok, spadłbym w przepaść. Kolega miał refleks i chwycił mnie w locie – oficer pamięta każdy szczegół. Tuż przed wyjściem na patrol oglądał film „Helikopter w ogniu”. Tam jest taka scena, jak w czasie walki amerykański żołnierz spada na ziemię i widzi, że eksplozja urwała mu ciało od pasa w dół.
- W ułamku sekundy pomyślałem „stało się...”. Przypomniałem sobie scenę z filmu. Kątem oka spojrzałem, czy jestem cały, czy może – jak temu Amerykaninowi - został mi tylko korpus? Spadłem na kamienie. Krew tryskała jak z fontanny, noga wyglądała jak galareta. Dłoń miałem zmasakrowaną. W kilkudziesięciu miejscach ciało podziurawione odłamkami skały – pokazuje blizny po ranach.
Eksplozja zrzuciła mu plecak, zerwała but. Pozostali komandosi zalegli w szczelinach. Wybuch mógł być bowiem początkiem zasadzki. Rannym błyskawicznie zajęli się dwaj ratownicy medyczni.
- Jako pierwszy, błyskawicznie, zareagował „Żuku”, który kilka lat później, już jako cywil zginął w zasadzce w Bagdadzie. Udzielał pomocy nie zważając na to, że teren mógł być zaminowany, a w naszym kierunku niezidentyfikowani ludzie oddawali pojedyncze strzały... Jego zimna krew i pełny profesjonalizm zyskały uznanie nie tylko w oczach naszych żołnierzy – mówi oficer.
W czasie ćwiczeń nieraz przeklinał, gdy w pełnym oporządzeniu trzeba było wykonywać „pierwszą pomoc”. Ale po wypadku na K-6 błogosławił to szkolenie. Ani na moment nie stracił przytomności. Koledzy podali mu środki przeciwbólowe. - Za bardzo nie cierpiałem. Lekarze mi potem powiedzieli, że nogę – a przede wszystkim życie - zawdzięczam naszym ratownikom... – podkreśla ranny.
Szybko przyleciał śmigłowiec ratowniczy.
Żonie powiedzieli koledzy
Pierwszą operację w szpitalu w Bagram przeprowadziła ekipa amerykańskich chirurgów. Złamanie kości goleni prawej ustabilizowali aparatem Hoffman II, a rany skóry opracowali chirurgicznie.
Gdy oficer leżał na stole operacyjnym, do jego żony zadzwonili koledzy z sekcji: - Ona zawsze sprzeciwiała się mojej służbie. Jeszcze przed ślubem powiedziałem jej, że służę w GROM-ie. Co jakiś czas, na jakiś czas, znikałem z domu. Żona mogła się tylko modlić, żebym wrócił cały... Znajomi i rodzina nie mieli pojęcia, co robię.
Noc spędził w szpitalu w Bagram. Organizm był niestabilny. Następnego dnia, z grupą rannych Amerykanów, odesłano go do bazy w Ramstein. Ranny pamięta, że obok w samolocie leżała czarnoskóra Amerykanka z logistyki, która wbiła sobie śrubokręt w oko.
- Amerykanie mówili o mnie „Lucky Man” - „Szczęściarz”. Przychodzili poklepać mnie jak maskotkę. Mówili, ze będą mieli szczęście jak dotkną takiego gościa, co wszedł na minę i jest cały – uśmiecha się oficer.
W Ramstein już czekał polski samolot. Po kilkudziesięciu godzinach od wypadku leżał w szpitalu przy ul. Szaserów w Warszawie.
Złamanie na złamaniu
- Cały był poraniony. A lewa noga wyglądała, jakby została wkręcona w maszynkę do mięsa – wspomina lekarz, który się wtedy zajmował rannym.
Kolejne badania nie zostawiały złudzeń: uratowanie kończyny będzie graniczyło z cudem.
Eksplozja miny spowodowała otwarte, czwartego stopnia, wielomiejscowe złamanie kości piętowej lewej z przemieszczeniem odłamów oraz dużym ubytkiem skóry, wielomiejscowe złamanie kości podudzia łącznie ze stawem skokowym. Głębokie ubytki skórno-mięśniowe podudzia i pięty. To tylko w lewej nodze. Prawa noga i ręka też zostały poszatkowane odłamkami. Do tego oficer miał liczne otarcia i rany tłuczone oraz szarpane goleni i uda prawego. Rany tłuczone i szarpane ręki i przedramienia prawego. Do tego dochodziła rana szarpana skóry okolicy czołowej prawej. Można długo wymieniać drobniejsze obrażenia…
W trakcie pobytu w Wojskowym Instytucie Medycznym chorego wyrównano krążeniowo i oddechowo. Rany skóry zaopatrzono chirurgicznie.
4 lipca przeszedł operację. Wykorzystując trzy „druty K” chirurdzy wykonali repozycję i stabilizację złamania kości piętowej. Kilkanaście dni później przeprowadzili drugą operację. Wykonali wtedy korekcję ustawienia aparatu Hoffman II. Zdjęcia rentgenowskie wykazały zadowalające ustawienie odłamów kostnych.
Równolegle z ortopedami, rannym zajęci się medycy z Kliniki Chirurgii Plastycznej WIM. Po kawałku, systematycznie, rozległe ubytki skóry uzupełniali, stosując m.in. przeszczepy skóry pobranej od oficera. Po sześciu tygodniach pacjent został wypisany do domu.
Na szczęście rany zaczęły się goić prawidłowo. Zdecydowanie gorzej było ze złamaniami kości goleni i kości piętowej. Mijały kolejne miesiące leczenia, a kości nie chciały się zrastać.
W grudniu 2002 r. – gdy autor tego materiału poznał rannego - z nogi, owiniętej bandażami, ciągle wystawała skomplikowana konstrukcja z drutów ze stali nierdzewnej. Na nodze nadal brakowało płatów skóry.
Po ponad pół roku leczenia ortopedzi zdecydowali, że konieczna będzie kolejna, skomplikowana operacja. Pod koniec stycznia 2003 r. postanowili wykonać zabieg prowadzący do pobudzenia zrostu kości. Usunęli martwe fragmenty kości i w miejsca ubytków przeszczepili „gruz kostny”.
- Dla lekarzy byłem bardzo ciekawym przypadkiem. Rzadko się zdarza, żeby mieć całego pacjenta, poddanego tak dużemu działaniu materiału wybuchowego. Wdzięczny im jestem z całego serca. Dzięki nim nie tylko mam dwie nogi, ale jestem całkiem sprawny – podkreśla oficer.
Rannego operowali m.in. prof. Wojciech Marczyński, dr Piotr Piekarczyk i dr Marcin Wojtkowski.
Niestety specjaliści systematycznie przesuwali datę zakończenia leczenia.
W sumie ranny przeszedł jedenaście operacji: trzy ortopedyczne, resztę w Klinice Chirurgii Plastycznej. Samo leczenie trwało dwa lata. Odbywało się w WIM oraz innych miejscach. Setki godzin zajęły konsultacje, tysiące - rehabilitacja.
Obecnie oficer powinien mieć jeszcze jedną operację plastyczną. – Ale to by wymagało wyłączenia się z pracy na jakieś pół roku. Operacja nie jest konieczna, więc na razie ją odkładam. Jestem pod stałą kontrolą szefa służby zdrowia naszej jednostki, który - pracując wcześniej w WIM - przeprowadził część operacji – opowiada weteran.
Wuef zaliczony na „cztery”
- Już w samolocie do Polski postanowiłem, że zadziwię lekarzy i szybko dojdę do sprawności. Nawet przez chwilę nie dopuszczałem do siebie tego, że stracę nogę. Silna wola i nadzieja bardzo pomaga w takich sytuacjach – przekonuje.
Z wielkim zapałem współpracował z lekarzami i rehabilitantami, dodatkowo sam ćwiczył w domu.
W 2005 r. formalnie wrócił do jednostki. Ponieważ jednak rehabilitacja nadal trwała, to faktyczny powrót nastąpił dopiero w 2007 r. Pierwszy egzamin z wychowania fizycznego, zdał na ocenę dobrą. A trzeba pamiętać, że to „najcięższy wuef w całej armii”, z normami dla żołnierzy jednostek specjalnych.
W 2006 r. znalazł się wśród pierwszych ośmiu żołnierzy odznaczonych Orderem Krzyża Wojskowego. Prezydent RP powołał go też w skład kapituły przyznającej to najwyższe współczesne odznaczenie bojowe.
- Po powrocie musiałem się pożegnać z zespołem bojowym, trafiłem do szkoleniówki. Przed wypadkiem byłem w wielu groźniejszych sytuacjach na ćwiczeniach. Brałem udział w operacjach o wiele bardziej skomplikowanych, niż ta w Afganistanie. Nigdy nie pomyślałem, że gdybym nie wyjechał, to oszczędziłbym sobie kilku lat cierpień, nie narażałbym życia. Jeden z moich znajomych w pierwszym dniu urlopu zginął na przejściu dla pieszych. Przechodził na zielonym świetle, a potrącił go samochód. On miał pecha, ja miałem szczęście. A rana to konsekwencja świadomego wyboru, jakim było założenie munduru – kończy.
Oficer awansował na stopień majora i nadal służy w GROM-ie.
Na zdjęciu: Po kilku latach leczenia i rekonwalescencji, ciężko ranny oficer jest dziś w pełni sprawnym żołnierzem.
Fot: z archiwum rannego.
Jarosław Rybak
wim.mil.pl/index.php?&option=com_content&id=1413&task=view...
Do Afganistanu 34-letni kapitan poleciał na początku czerwca 2002 r. Był dowódcą sześcioosobowej sekcji, od dziesięciu lat służył w GROM-ie. Wcześniej zaliczył misje na Bałkanach. W 1997 r. brał udział m.in. zatrzymaniu, poszukiwanego za zbrodnie wojenne, Slavko Dokmanovicia - „Rzeźnika z Vukovaru”.
Po kilkunastu dniach pobytu w bazie Bagram, 25 czerwca nad ranem, patrol złożony z dwóch sekcji wyruszył na rekonesans. Komandosi mieli rozpoznać niewielką - jak na Afganistan - bo liczącą trzy tysiące metrów górę, oznaczoną na mapach jako K-6. Z jej szczytu można było kontrolować dolinę Panszir.
- W Afganistanie życie tętni w dolinach. Więc na takich szczytach talibowie montowali wyrzutnie rakietowe. Cała taka konstrukcja to zwykła rura i akumulator. Strzelało to z celnością do kilometra. Ale paraliżowało życie w dolinie. Chłopcy od nas już wcześniej znajdywali taki sprzęt – wspomina.
Noga jak galareta
Ponieważ góra była mocno ufortyfikowana, w czasie pierwszych walk w Afganistanie Amerykanie ostro ją bombardowali. Potem sklasyfikowano miejsce jako rozpoznane i nie zagrożone minami. Wszystkie powinny bowiem eksplodować w czasie bombardowań. Do tego teren był skalisty, trudny do zaminowania.
Jak się później okazało, niewielka mina przeciwpiechotna leżała między kamieniami.
Rekonesans przewidziano na jeden dzień. Żar lał się z nieba, termometr wskazywał pięćdziesiąt stopni Celsjusza. Operatorzy szli szykiem ubezpieczonym. Po drodze znaleźli sporo śladów niedawnego pobytu ludzi.
- Na szczyt dotarliśmy w południe. Stąpaliśmy po niewielkich skałach. W ugrupowaniu byłem szósty. Na ten głaz stanęło pięciu kolegów. Ale patrole to taka rosyjska ruletka... Głaz się osunął uruchamiając zapalnik miny. Wyleciałem w powietrze, przekoziołkowałem. Gdyby odrzuciło mnie w bok, spadłbym w przepaść. Kolega miał refleks i chwycił mnie w locie – oficer pamięta każdy szczegół. Tuż przed wyjściem na patrol oglądał film „Helikopter w ogniu”. Tam jest taka scena, jak w czasie walki amerykański żołnierz spada na ziemię i widzi, że eksplozja urwała mu ciało od pasa w dół.
- W ułamku sekundy pomyślałem „stało się...”. Przypomniałem sobie scenę z filmu. Kątem oka spojrzałem, czy jestem cały, czy może – jak temu Amerykaninowi - został mi tylko korpus? Spadłem na kamienie. Krew tryskała jak z fontanny, noga wyglądała jak galareta. Dłoń miałem zmasakrowaną. W kilkudziesięciu miejscach ciało podziurawione odłamkami skały – pokazuje blizny po ranach.
Eksplozja zrzuciła mu plecak, zerwała but. Pozostali komandosi zalegli w szczelinach. Wybuch mógł być bowiem początkiem zasadzki. Rannym błyskawicznie zajęli się dwaj ratownicy medyczni.
- Jako pierwszy, błyskawicznie, zareagował „Żuku”, który kilka lat później, już jako cywil zginął w zasadzce w Bagdadzie. Udzielał pomocy nie zważając na to, że teren mógł być zaminowany, a w naszym kierunku niezidentyfikowani ludzie oddawali pojedyncze strzały... Jego zimna krew i pełny profesjonalizm zyskały uznanie nie tylko w oczach naszych żołnierzy – mówi oficer.
W czasie ćwiczeń nieraz przeklinał, gdy w pełnym oporządzeniu trzeba było wykonywać „pierwszą pomoc”. Ale po wypadku na K-6 błogosławił to szkolenie. Ani na moment nie stracił przytomności. Koledzy podali mu środki przeciwbólowe. - Za bardzo nie cierpiałem. Lekarze mi potem powiedzieli, że nogę – a przede wszystkim życie - zawdzięczam naszym ratownikom... – podkreśla ranny.
Szybko przyleciał śmigłowiec ratowniczy.
Żonie powiedzieli koledzy
Pierwszą operację w szpitalu w Bagram przeprowadziła ekipa amerykańskich chirurgów. Złamanie kości goleni prawej ustabilizowali aparatem Hoffman II, a rany skóry opracowali chirurgicznie.
Gdy oficer leżał na stole operacyjnym, do jego żony zadzwonili koledzy z sekcji: - Ona zawsze sprzeciwiała się mojej służbie. Jeszcze przed ślubem powiedziałem jej, że służę w GROM-ie. Co jakiś czas, na jakiś czas, znikałem z domu. Żona mogła się tylko modlić, żebym wrócił cały... Znajomi i rodzina nie mieli pojęcia, co robię.
Noc spędził w szpitalu w Bagram. Organizm był niestabilny. Następnego dnia, z grupą rannych Amerykanów, odesłano go do bazy w Ramstein. Ranny pamięta, że obok w samolocie leżała czarnoskóra Amerykanka z logistyki, która wbiła sobie śrubokręt w oko.
- Amerykanie mówili o mnie „Lucky Man” - „Szczęściarz”. Przychodzili poklepać mnie jak maskotkę. Mówili, ze będą mieli szczęście jak dotkną takiego gościa, co wszedł na minę i jest cały – uśmiecha się oficer.
W Ramstein już czekał polski samolot. Po kilkudziesięciu godzinach od wypadku leżał w szpitalu przy ul. Szaserów w Warszawie.
Złamanie na złamaniu
- Cały był poraniony. A lewa noga wyglądała, jakby została wkręcona w maszynkę do mięsa – wspomina lekarz, który się wtedy zajmował rannym.
Kolejne badania nie zostawiały złudzeń: uratowanie kończyny będzie graniczyło z cudem.
Eksplozja miny spowodowała otwarte, czwartego stopnia, wielomiejscowe złamanie kości piętowej lewej z przemieszczeniem odłamów oraz dużym ubytkiem skóry, wielomiejscowe złamanie kości podudzia łącznie ze stawem skokowym. Głębokie ubytki skórno-mięśniowe podudzia i pięty. To tylko w lewej nodze. Prawa noga i ręka też zostały poszatkowane odłamkami. Do tego oficer miał liczne otarcia i rany tłuczone oraz szarpane goleni i uda prawego. Rany tłuczone i szarpane ręki i przedramienia prawego. Do tego dochodziła rana szarpana skóry okolicy czołowej prawej. Można długo wymieniać drobniejsze obrażenia…
W trakcie pobytu w Wojskowym Instytucie Medycznym chorego wyrównano krążeniowo i oddechowo. Rany skóry zaopatrzono chirurgicznie.
4 lipca przeszedł operację. Wykorzystując trzy „druty K” chirurdzy wykonali repozycję i stabilizację złamania kości piętowej. Kilkanaście dni później przeprowadzili drugą operację. Wykonali wtedy korekcję ustawienia aparatu Hoffman II. Zdjęcia rentgenowskie wykazały zadowalające ustawienie odłamów kostnych.
Równolegle z ortopedami, rannym zajęci się medycy z Kliniki Chirurgii Plastycznej WIM. Po kawałku, systematycznie, rozległe ubytki skóry uzupełniali, stosując m.in. przeszczepy skóry pobranej od oficera. Po sześciu tygodniach pacjent został wypisany do domu.
Na szczęście rany zaczęły się goić prawidłowo. Zdecydowanie gorzej było ze złamaniami kości goleni i kości piętowej. Mijały kolejne miesiące leczenia, a kości nie chciały się zrastać.
W grudniu 2002 r. – gdy autor tego materiału poznał rannego - z nogi, owiniętej bandażami, ciągle wystawała skomplikowana konstrukcja z drutów ze stali nierdzewnej. Na nodze nadal brakowało płatów skóry.
Po ponad pół roku leczenia ortopedzi zdecydowali, że konieczna będzie kolejna, skomplikowana operacja. Pod koniec stycznia 2003 r. postanowili wykonać zabieg prowadzący do pobudzenia zrostu kości. Usunęli martwe fragmenty kości i w miejsca ubytków przeszczepili „gruz kostny”.
- Dla lekarzy byłem bardzo ciekawym przypadkiem. Rzadko się zdarza, żeby mieć całego pacjenta, poddanego tak dużemu działaniu materiału wybuchowego. Wdzięczny im jestem z całego serca. Dzięki nim nie tylko mam dwie nogi, ale jestem całkiem sprawny – podkreśla oficer.
Rannego operowali m.in. prof. Wojciech Marczyński, dr Piotr Piekarczyk i dr Marcin Wojtkowski.
Niestety specjaliści systematycznie przesuwali datę zakończenia leczenia.
W sumie ranny przeszedł jedenaście operacji: trzy ortopedyczne, resztę w Klinice Chirurgii Plastycznej. Samo leczenie trwało dwa lata. Odbywało się w WIM oraz innych miejscach. Setki godzin zajęły konsultacje, tysiące - rehabilitacja.
Obecnie oficer powinien mieć jeszcze jedną operację plastyczną. – Ale to by wymagało wyłączenia się z pracy na jakieś pół roku. Operacja nie jest konieczna, więc na razie ją odkładam. Jestem pod stałą kontrolą szefa służby zdrowia naszej jednostki, który - pracując wcześniej w WIM - przeprowadził część operacji – opowiada weteran.
Wuef zaliczony na „cztery”
- Już w samolocie do Polski postanowiłem, że zadziwię lekarzy i szybko dojdę do sprawności. Nawet przez chwilę nie dopuszczałem do siebie tego, że stracę nogę. Silna wola i nadzieja bardzo pomaga w takich sytuacjach – przekonuje.
Z wielkim zapałem współpracował z lekarzami i rehabilitantami, dodatkowo sam ćwiczył w domu.
W 2005 r. formalnie wrócił do jednostki. Ponieważ jednak rehabilitacja nadal trwała, to faktyczny powrót nastąpił dopiero w 2007 r. Pierwszy egzamin z wychowania fizycznego, zdał na ocenę dobrą. A trzeba pamiętać, że to „najcięższy wuef w całej armii”, z normami dla żołnierzy jednostek specjalnych.
W 2006 r. znalazł się wśród pierwszych ośmiu żołnierzy odznaczonych Orderem Krzyża Wojskowego. Prezydent RP powołał go też w skład kapituły przyznającej to najwyższe współczesne odznaczenie bojowe.
- Po powrocie musiałem się pożegnać z zespołem bojowym, trafiłem do szkoleniówki. Przed wypadkiem byłem w wielu groźniejszych sytuacjach na ćwiczeniach. Brałem udział w operacjach o wiele bardziej skomplikowanych, niż ta w Afganistanie. Nigdy nie pomyślałem, że gdybym nie wyjechał, to oszczędziłbym sobie kilku lat cierpień, nie narażałbym życia. Jeden z moich znajomych w pierwszym dniu urlopu zginął na przejściu dla pieszych. Przechodził na zielonym świetle, a potrącił go samochód. On miał pecha, ja miałem szczęście. A rana to konsekwencja świadomego wyboru, jakim było założenie munduru – kończy.
Oficer awansował na stopień majora i nadal służy w GROM-ie.
Na zdjęciu: Po kilku latach leczenia i rekonwalescencji, ciężko ranny oficer jest dziś w pełni sprawnym żołnierzem.
Fot: z archiwum rannego.
Jarosław Rybak
wim.mil.pl/index.php?&option=com_content&id=1413&task=view...